mera, która nie istnieje a jątrzy, sen uporczywy. Kto na świecie zdołałby go aż tak poniżyć? Tak uwikłać i zgnębić? Kto śmiał odebrać mu radość życia, całą wolność? Kto się poważył stanąć na jego drodze i zagrodzić mu cały świat? Nie może być żyjąca kobieta tak potężnem szatańskiem bóstwem. I niema w niej bóstwa ani krzty. Dość spojrzeć na nią zwyczajnemi oczami, a zgaśnie, sczeznie opętanie, zostanie tylko piękna kobieta. Czy aż tak piękna? I to nie.
Zamajaczyło w nim przedziwne światełko. Zamigotało, zgasło i zapaliło się znowu. Zaczynał coś chwytać, wyślizgiwało mu się wnet i wciąż. Już czuł, że natychmiast się obudzi. Świat oczywisty jeszcze przez chwilę zasnuwał się jak dymem, głuchł i już mu się wymykał. W pomąconym korowodzie odchodziło kędyś wszystko: przechodnie, drzewa, tramwaje, samochody, blask słońca. I ona zniknie, albowiem nigdy jej nie było naprawdę. Wystarczy samo pomyślenie o tem, by ją zgasić w sobie, jak świeczkę. Ale nie wypadało iść tak dłużej, nic nie mówiąc, do czego to podobne? Co też ona sobie pomyśli? A niech myśli, co chce.
— Cudownie w tym roku kwitną lipy, prawda, jak pachną?
Rzucił to swobodnie, lekceważąco, tak ot, byle coś powiedzieć. Na nieszczęście, spojrzał na nią. Szła z pochyloną głową, patrząc w ziemię, skromnie, jakby pokornie. Usta jej drgały, zaciskając się w podkówkę, jak u dziecka, któremu się zbiera na płacz. Już nie mógł oderwać od niej oczu. Tak doszli do rogu Szopena. Marek ścierpł w rozpaczliwym strachu. Ale pani
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/406
Ta strona została przepisana.