Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/45

Ta strona została skorygowana.

czuwają. Cierpliwie patrzą na.starych i młodych, na pogrzeby i na orszaki weselne. Aż kiedyś wypełni się czas, nastanie dzień. Tę moc przetrwania czytał Marek, jak z proroctwa. Ono wpisane było w stare cegły i kamienie, w strzeliste dachy, w obramione śniegiem załamki i krawężniki. Uderzyła godzina. Z pod pozłocistej korony, z pomiędzy rozkwitłych u szczytu gotyckich wieżyczek rozebrzmiał hejnał. Jakowąś myśl-prawdę obwieszczał miastu trębacz od Panny Marji, nieświadom tego, co spełnia. Ozwały się mury nieme i martwe — święte.
Otworzył zdziwione oczy Marek, zbudziwszy się pewnego poranka. Łowił zjawę, która przed sekundą stała nad nim pochylona i szeptała do ucha słowa wieszcze. W nich zawierał się on cały i jego przyszły los. Wszystko o sobie wiedział do samego ostatka. Życie wielu lat i każdy ich dzień. Nieujawniony splot ludzi i wydarzeń, cierpień, zabiegów, radości, śmiechu i łez... Cały jego czas, wszystko, co zakopują wraz z człowiekiem w grobie, opowiedziane mu było i jeszcze przed sekundą wiadome. Nie zostało w pamięci nic. Poczuł jeno głód poznania tego i przeżycia. Już nie wiedział, co go czeka. — Niechże będzie, co chce — byleby odrazu zacząć, natychmiast. Zerwał się w radości, że nie było jeszcze nic, że czeka go nienapoczęty ogrom dni, niewyczerpanych w swojem bogactwie, każdy przerozmaity, każdy niespodziany. Ujrzał swą młodość i zdumiał się, oczarowany. O ty — życie pełne tajemnic! O szczęście!