Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/46

Ta strona została skorygowana.

Rozpierał go nadmiar sił Rozszalały się olbrzymie zamiary. Wielkie prace. Walki. Zwycięstwa. Zdobycze. Natychmiast porwał ze stolika jedną z wielu kurzem pokrytych książek — był to podręcznik chemji. Niech będzie, co chce, niech to narazie będzie bodaj chemja — wszystko odrobi, wszystkich dogoni, przegoni.
Na święta nie pojechał do domu. Nie było poco. Już tam nie miał nic własnego. Zerwała się żywa więź dziecięca z rodzicielskiem gniazdem. Świat go zabrał matce i ojcu. Nie miał czasu na ferje. Zresztą żal mu było dobrego miasta. Niechnoby mu teraz spróbował obrzydzać Kraków jakiś z wielkiego świata Warszawiak. Niewiadomo kiedy, od jakiegoś dnia, zaczęła się w nim odmiana. Świadomość tego utonęła w odmęcie rzeczy nowych — wszystko się naraz zbiegło. Coś się przerwało, jak tama. Lunęły wydarzenia i zapełniały wszystkie godziny. Otoczyli go ludzie, gwar. Za długo był głupim. Jak mógł stronić od kolegów, gdzie tylu dzielnych ludzi? Od wesołości, od życia, od Michalika? Jednak obkuwał się pilnie. Owa przyroda nie nęciła go zanadto. Pracował, by zużyć nadmiar sił, ale gdyby miał co innego, dopierożby pokazał! Czyż to można odrazu wybrać sobie cel, powołanie życia? Podziwiał innych, którzy wszystko wiedzieli naprzód. Obok pewnego uznania miał dla nich dobrotliwą pogardę. Niewiele i jakby nic jeszcze o sobie nie wiedział — tyle pewnego, że nigdy nie będzie dziedzicem. Nigdy nie będzie cholerował na jordanowickich parobków. Z rozkoszą odstąpi tę misję starszemu bratu Kubie, który wyleciał był