Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/48

Ta strona została skorygowana.

Jakaż ona ma być, żeby mu zapłacić za świętą wolność? Nikomu nie da do siebie dostępu. Żadna nie wciągnie go w błoto familijne, nikczemne i kołtuńskie. Jedna jest tylko na świecie... Nie, była. Wiedział niezbicie, że nigdy jej nie spotka w życiu. Bo niechże zaraz, czy za dziesięć lat spojrzy nań nakazującemi oczami...
— Ach dla tej jednej... Nie tęsknił, nie pragnął. Nigdy nie marzył, zapomniał najzupełniej. Jeno gdzieś w najtajniejszej głębinie jego tlił zawsze strach. Był on jak nieobecny, niby urojony. Władał potężnie, był uwielbieniem, zaprzedaniem się w wieczną niewolę, pragnieniem zatracenia, poniżenia, hańby, zbrodni. Cóż mu znaczyły spojrzenia i westchnienia uroczej Sławy, jej tajemne listy, wyzute ze wstydu dziewicze wyznania? Prawdziwie pięknem i wartem zachodu jest tylko to, co niemożliwe.
Myślał: prawdopodobnie przez całe życie będę niczem. Nie ustatkuję się do siwego włosa. Może niczego nie osiągnę, ale będę żył na wolności i nigdy się nie pogodzę z byle czem. Zaś byle czem nazywało się narazie wszystko. Życie ludzkie wokoło wydawało mu się bardzo ciekawem. Z kolegami żył dobrze, uczył się z nimi, z nimi się bawił, pił, dyskutował, wchodząc w ich zatargi wzajemne, widział bezstronnie ich wartość, ich śmieszności, ale własnego szczerego udziału nigdy w tem nie miał. Obserwował wszystko, nie łączył się z nikim i z niczem. Żył bez troski i mawiał sobie po krakowsku: mam czas. Przyglądał się ciekawie Daraszowi. Chłopak, wcią-