Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/5

Ta strona została uwierzytelniona.
I

Marek co chwila mrużył oczy od blasku i pogrążał się w słodkiej nicości. Budził się — widział gazetę rozłożoną na kolanach, złote ściernisko, pachnące świeże snopy, wyłamaną linję żeńców, którzy już dochodzili do gruszy. Zasypiał. Majaczyła daleka wojna z gazety, przemykał się bliski strach przed czemś nadchodzącem. Trzeba było zerwać się natychmiast na równe nogi. Ale ciężkie słońce przytłaczało go do ziemi. Zamroczony i bezwładny macał w ciemnościach za jakowąś pomocą. Przemknął się kosooki Japończyk z gazety i życzliwie wyszczerzył do niego zęby. Za nim cienki jak czarny patyk cień pachciarza Froima. Aż wielka mucha zagrała mu w samo ucho. Zerwał się i spojrzał ku domowi: aleją lipową już sunął ogromny słomiany dach ojcowskiego kapelusza.
— Pan idzie! Pan idzie!
Na jego wołanie poruszył się żwawiej ten i ów. Stara Zośka obłudnie zaintonowała chrypą jakieś śpiewanie. Nicpoń Jasiek wylazł skądś i jął zbierać zalegające garście, a śliczna przodownica Józefka odwróciła się, wiążąc powrósło i szydziła paniczowi bezczelnie, prosto w oczy.