Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/52

Ta strona została przepisana.

Przez cały rok stary Świda miał rację wraz z Wielkim Księciem i koalicją. Przyzwyczaił się do obiecanej autonomji ziem polskich. W duszy swojej ugodził się z Moskalami. Teraz co?
W domu kłótnia. Kobiety triumfowały. Autorytet starego był zraniony. Nerwy, astma. I zabrnął tak, że w tych właśnie dniach bronił do upadłego Moskali, wbrew oczywistości i wbrew sobie samemu, albowiem teraz właśnie znienawidził ich na nowo za zawód najdroższych nadziej, za strategiczne pożary i za niedającą się ogarnąć całym jego strachem klęskę niemieckiego najazdu. Matka i Janka chodziły rozpromienione.
Marek był od początku bezpartyjny i obserwował wydarzenia jako filozof. Od roku nie umiał się przechylić na żadną stronę — właśnie jako Polak. Nienawiść do Moskali równoważyła się z nienawiścią do Niemców. Wojna się zaciągnęła i teraz któż na świecie mógł przewidzieć, jaki będzie jej koniec? Kiedy? Należało być nieczynnym — czekać. To było dopiero dręczące. Marek czuł głębokie poniżenie nietylko za Polskę, ale i swoje własne, człowiecze. W roku Apokalipsy, podczas światowego zmagania się narodów, które przerastało wszelką wyobraźnię, on wysiadywał u papy i mamy w Jordanowicach, nic nie wiedział, nic nie robił i nic nie znaczył, właśnie jak małe dziecko. Nie inaczej jak za czasów, gdy chadzał do swoich parowów. To go truło. Albowiem wielka wojna narodów zdejmowała go zachwytem. Jego wyobraźnia była opętana. Straszliwa sprawa wojny odurzała ogro-