Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/55

Ta strona została przepisana.

zajrzał, od horyzontu do horyzontu zapalały się na zachodzie łuny. Od rana do nocy mgła dymów stoi w tej stronie i za dymy, jak za chmury, codziennie kryje się czerwone słońce. Jordanowice, leżące w zapadlinie na uboczu, zdala od traktów, nawiedzane były jeno przez maruderów lub zabłąkanych w odwrocie żołnierzy. Tym przed kuchnią czeladną dawano coś zjeść i pozbywano ich się co prędzej. Wpadał na koniu oficer łącznikowy i rozpytywał o coś natarczywie, szukając na mapie. Jeden opowiadał zdyszanym głosem okropne, nikomu jeszcze nieznane, nowiny, drugi za powiadał niezwłoczną kontrofensywę. Obrywki jakichś zagubionych taborów zajeżdżały na dziedziniec i bi wakowały długo, biorąc paszę i kradnąc, co się da Dzikie brodate typy z otchłani głębokiej Rosji, pierwotne telegi-kibitki, kosmate garbonose konie gościły na folwarku, jak nieznane plemię z wędrówek narodów, dopóki nie odszukał tego ktoś z nahajką i, piorąc na prawo i lewo, klnąc i wrzeszcząc, nie ruszał ich z samowolnego postoju.
Marek nie mógł się opamiętać. Nie mieściło mu się w głowie to, co widział. Nagłe zbliżanie się wojny zaskoczyło go. Na to nie był przygotowany. Prawda codziennych obrazów wydawała mu się wątpliwą. Przez cały rok dzień po dniu czytał gazety, na mapach miał zawsze wytyczoną linję frontu, a teraz, gdy wojna błąkająca się po mapach natrafiła zkolei i na niego, nie wierzył. Bitwa pod Jordanowicami? Jordanowice w komunikacie, ogłoszone całemu światu? Albowiem wojna była dalekim mitem, ułudą. Tak