Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/57

Ta strona została przepisana.

szej drugiej ojczyzny. Rwij tam, jak tysiące hołoty polskiej „na kazionnyj szczot“. Spełnij nakaz ojców narodu z wiekopomnego komitetu. Razem z tobą przeniesie się tam Polska do najbliższej zwycięskiej ofensywy. Nasza godność wymaga, by Niemcy nie zastali w Polsce ani jednego Polaka. Jedź, przysiądź się na jakiej teleżce, będą ci radzi. Rozerwiesz się...
Janka umilkła, widząc, że bratu płyną znowu łzy.
Nad ranem za oknem zjawił się nikły, rudawy człowieczek i pokazywał mu jakiś dziwny przedmiot owinięty w papier i omotany szpagatem. Na szczęście, dzieliła ich szyba. Marek udawał, że śpi. Ale przybysz przenikał przez zamknięte powieki i patrzył weń z taką pogardą...
— Nie otworzę okna. Nie wezmę tego do ręki. Ja nie jestem nawet cham. Ja jestem nic...
Ocknął się w przykrej ponurości. Świt wpełzał przez okna. Budziły się muchy. Gałęzie miotały się na wietrze, przyciemniając i rozjaśniając jego białą izdebkę i szumiały w niepokoju. Nagle brzękła szyba po raz drugi, trzeci... Naprawdę ktoś stuka! Uderza zlekka pięścią w ramę okna. Szyby dźwięczą już w obu oknach. Otworzył nagle oczy — nikogo. Jeno jakby ktoś zrzucał ze strychu ciężkie worki, wielkie głazy. Zapewne drogą na Zieleńce za ogrodem idą w odwrocie ciężkie baterje. Aż oba okna w ciągiem nieprzerwanem drganiu wydobyły cichy ton, przenikliwy, nakazujący, przepotężny. Odgłos poderwał Marka z pościeli. Już wiedział, że to jest dzień jego przeznaczenia. Poczuł się we władzy wielkich wydarzeń.