Jak słomka trawy wpadł przed chwilą w rwący potok i już go niesie nurt. Napróżno pytać i myśleć. Nie trzeba wysiłku woli, ani rozumienia. Ani chęci, ani oporu. Odtąd co ma być, samo się będzie działo. Ulga! Wtem nagle dreszcz. To przeczucie — dziś mój koniec.
O szarym, pochmurnym świcie, w wietrze, w szumie drzew tłumy burych żołnierzy zapełniły folwark. Pokotem zwaliły się kompanje piechoty pod stodołami. Przemordowane, sponiewierane, pokulone postacie leżą cicho. Inni rozrywali ogrodzenie, rąbali młode lipki, któremi obsadzony był okólnik. Pusta szopa już prześwieca nawskroś. Sprawnie i szybko znikały kędyś jej bale i tarcice. Za stodołami niewidzialni ludzie sypali z głębin dołów ziemię, która tryskała i układała się w żółty pokrętny wał szeroką wyłamaną linją. Bito kołki, zaciągano druty. Punkt oporu, — Jordanowice-folwark. Z obory wylewał się potok krów, ich ryk zapanował nad gwarem pracujących żołnierzy, nad dalekim grzmotem dział. Pośrodku stada kroczy jak patrjarcha z biblji Dorego, sunie kędyś biedny ojciec.
Oczy nieprzytomne, twarz czerwona, na czole nabrzmiała jak bas niebezpieczna chora tętnica. Pod spichrzem brat Kuba ładuje na wozy worki. Ze dworu wynoszą do ogrodu meble, portrety, dywany, pościel, kufry. Między stajnią a spichrzem widać, jak z górki polem zjeżdżają kłusem armaty i jaszcze, i hurkocą głucho i potężnie. Ze stajni wyprowadzają cugowe konie. Strzałka wyrwała się i jak małe źrebię ugania po okólniku, oszalała. Trzeba dopomóc Jance, która
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/58
Ta strona została przepisana.