dźwiga toboły. Trzeba opamiętać ojca, którego przecie lada chwila strzeli szlag... Nagle runął na wszystko przeraźliwy, rozdzierający, niepojęty trzask i huk. Baterja za ogrodem. Salwa. Salwa. Salwa. Powietrze zanosiło się od jęku. Żałosny, zawzięty, ponury głos śmierci szlochał, zawodził i gasł, i wznosił się aż pod niebo w spazmie nieprzebranego okrucieństwa. Marek usiłował myśleć, ale w każdy zaczątek bił huk, jęk i rwał, rozpylał wszystko w głowie. Jedyne, co zostało, było to odruchowe pragnienie ucieczki z piekła i od czegoś niepojęcie gorszego, co nadchodziło i niebawem musiało tu być. Wysunął się w pole i niechcący wszedł w swoje parowy. Wierny pies Chochoł zjeżony, z podwiniętym ogonem, szedł za nim w ślad. W Zimnych Dołach nad jeziorkiem przewiesił ktoś od zbocza do zbocza długą pajęczynę. Patrzył wgórę na to dziwo. Ponad nim pasmami przelatywały smutne jęki, westchnienia. Salwy od folwarku dochodziły zgłuszone. Usiadł w gęstwinie na mokrej trawie. Położył się i zasnął. Znalazł się wśród ścisku, w niewiadomym tłumie. Pełno kwiatów, wrzawy i słońca. Połyskujące, mosiężne trąby grają hymn potęgi i triumfu. Patrzy w łopocące sztandary i zgaduje ich dziwne znaki. Trąby zlewają się z okrzykami tłumu i jak potok wszystko posuwa się kędyś, gdzie wśród wysokich masztów, różnobarwnych wstęg i zieleni ma być przyczyna i cel uroczystego zamętu. Z oddala patrzy, wyciąga szyję w tłumie, żeby dostrzec. Tuż przed nim odsłonięty kark dziewczyny i strzecha uciętych czarnych włosów — koleżanka Sława,
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/59
Ta strona została przepisana.