rosami, które ten, owszem, brał i palił, ale w niczem nie zmiękczył swojej pogardy. Nadał sobie nawet prawo przewodzenia nad nim i komendy, choć od tego był kapral patrolowy medyk Czuba, wachmistrz plutonowy Wołodyjowski, który już miał wąsy, a u szczytu stał, jadący na przedzie, niedostępny i oficjalny, sam we własnej osobie obywatel podporucznik Gzowski (pseudonim Sław). Dalej i powyżej dowódca drugiego szwadronu porucznik Sęk na koniu łaciatym, jak krowa, i wreszcie w nimbie postrachu i władzy rotmistrz Belina, pan i król dyonu, szafarz rzadkich łask i powszedniej.jasnej cholery“. Przypominało to trochę szkołę, konną wycieczkę krajoznawczą, było jakieś niesamowite, zabawne, udane, urocze i niepoważne. Wciąż natarczywie gdzieś jechali, kłócili się o kwatery z Austrjakami, kołowali przez bezdroża, żeby wyminąć kolumny wojsk, spotykali się ze swoją piechotą i gubili ją na’ całe dnie marszu. Ani jednego strzału, ani cienia grozy, nigdzie trupa. Pola i lasy, pogoda i wesołość. Więc to tak? Gdzież się podziała wojna? Czekała aż za Bugiem, na wyjeździć ze starego lasu, gdzie w pogotowiu leżało pokotem pełno piechoty. Wypuścili ich ławą kłusem przez płaskie pole z dyrekcją na wieś i cerkiewkę. Jakże wiali i rwali zpowrotem pod zbawcze drzewa! Przekradali się pędem przez leśne drożyny, okrążając wieś, smagani przez gałęzie, ogłuszeni wyciem szrapneli w chaosie jęków, leśnych trzasków i zgrzytów. Gdy wreszcie wypadli na otwartą przestrzeń, wrzask Beliny usiłował sformować ich do szyku, ale nie dał rady. Kupami, które
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/63
Ta strona została przepisana.