Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/64

Ta strona została przepisana.

okryły całe pole, rwało wszystko przed siebie na daleki zrudziały żywopłot czy zagajnik, który stał przez chwilę, ale wnet rozłamał się, otworzył i kupkami ruszył w dal. Zaczęły się wyścigi, błyskały wzniesione szable. Wszystko wyglądało na zabawę. Znienacka ujrzał Marek olbrzymią kudłatą czapę i płaskonosą dziką twarz z wystraszonemi oczami. Kozak, jak pajac szarpnięty za sznurek, podniósł do góry oba ramiona. Zderzyli się końmi. Jakiś ułan tnie w wielką czapę i Moskal wali się z konia. Drugi wśród szczęku pogmatwanych pik pali raz po raz z rewolweru w czerwone brodate pyski. Koźminek z twarzą objuszoną łapie jakiegoś konia. Marek przedostaje się ku gromadce siwych kurtek, które wiatr niesie po szerokim wygonie wśród kończastych kęp jałowca. Zajeżdża mu drogę rozjuszony olbrzym bez czapki i chwyta go za ramię żelaznemi kleszczami. Marek patrzy w okrutne obce oczy i przez ćwierć sekundy nie wie — czy to już, czy aż tak można.. Tnie naodlew. Kleszcze puściły. Na to z nieba spadają wyjące, srogie gniewy i wybuchają po polu w trzasku i dymie rozpękające się na tysiąc skowytań, zgrzytów, pogwizdów. Skulony i zrośnięty z koniem, gna po polu, uchodząc z zamieci szrapnelów. Strzałka ponosi, płynie powietrzem, skacze przez obalone konie, przez rozciągnięte trupy, przez kępy jałowca... Dzika radość! Poryw i co za duma!
— Jestem na wojnie i żyję!
Z Daraszem zetknął się dopiero za Kowlem. Kapitan Darasz, dowódca baonu w 5 p. p., był dalej nieprzejednany.