Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/7

Ta strona została skorygowana.

słuszność, ale wstydził się tego i gardził sobą. Więc niecierpiał wszystkich „ludzi“ na folwarku. To było jego tajemnicą. A głupia Józefka ośmiela się tak przy wszystkich...
Ojciec przystanął w alei, gada i macha rękami. Odcina się wyraźnie na tle nieba, na górce. Gruby mały ojciec w kapeluszu jak parasol i cienki długi Froim w czarnym chałacie i maleńkiej czapeczce żydowskiej wyglądają na dwie figury z jakiejś szopki. Z Marka wydarł się nagły, niespodziewany śmiech. I wszystko wkoło stało się wesołe, cudne, ukochane. Za chwilę będzie wolny! Za chwilę będzie szczęśliwy. Słońce roziskrzyło się jeszcze i zapachniał szczęściem cały świat.
Gdy jako tako „zdał służbę“, jak na dziś dość tanim kosztem, natychmiast zapadli się w nicość żeńcy, ojciec, mus i przymus. Biegł miedzami. Ciężkie kłosy smagały go po twarzy i kryły resztę niepotrzebnego świata. Przez chwilę jest żołnierzem japońskim i biegnie przez pole „gaoljanu“ ze straszliwym, śmiertelnym rozkazem. Czuje w sobie rozkosz bohaterstwa. Za chwilę wypełni rozkaz. Rozpiera go chwała i radość jego czynu. Szalona rozkosz zatracenia jak żarem płomienia oblewa go od stóp do głów. Biegnie i, nie wiedząc o tem zupełnie, krzyczy wniebogłosy pogodnym, cichym polom: — Banzaj! banzaj!
Spieszył w radosnym niepokoju, pełen niejasnych nadziej na sprawy jakoweś niesłychane, które tej właśnie nocy ze snów jego zapomnianych wynurzyły się i już tam są. Tam one na niego czekają. Biegł stę-