Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/70

Ta strona została przepisana.

Powiedz, gdyby nie było kiedyś tysięcy takich jak on — któżby teraz poszedł był na Wilno?
Szli ku domowi w jakiemś łączącem milczeniu. Znali swoje myśli. Zaginiony brat zbliżył ich, zapoznał ich ze sobą nawzajem i tak już było trzeci rok. Stał się on teraz w domu bardziej widomy i obecny, niż ongiś, gdy przebywał stale, obcy, zamknięty w sobie i milczący. Czekali ze spokojną, niczem nieumotywowaną nadzieją. Gorączkowe spodziewanie się, pełne przeczuć i zawodów, zaczęło się dopiero od śmierci ojca.
Dziwnie umierał stary dziedzic. Życie do starości upłynęło mu z dnia na dzień bez wydarzeń i zamiarów, zagrzebane na roli, w spokoju i ciszy, które zamurowały go szczelnie od świata, pogrążyły w zadowoleniu i w prostactwie. Dopiero w ciągu dwóch ostatnich tygodni konania dobył się zeń na jaw świat polotnych myśli, jakby cudzych, zabłysnął w nim i zgasł nikomu w rodzinie nieznany, zakopany skarb. W tych dniach mówił dużo, w pośpiechu, przemagając cierpienie, które go dławiło i dusiło. Skarżył się na swój czas, pusty i okrutny, popowstaniowy skazany na gorzką pokutę, na nicość. Błogosławił wojnę światową. słowami niebywałemi, jak poeta, jak myśliciel malował jej wizję. Wraz ze łzami wylewał swoją radość, że dożył Polski. Płakali razem z nim żona i córka, i syn i stary doktór Niemyski z Zajęczna.
— Byłem niczem aż do śmierci, taki był mój czas dla małych ludzi, nawet dla większych. Iluż zmarniało! Słuchaj ty, Kubo, synu i ty, Janko... Bądź-