Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/75

Ta strona została przepisana.

i tem nawzajem żywili się na codzień, jak chlebem powszednim. Niebawem wszyscy przywykli do tej strawy. Uczciwi patrjoci poglądali po sobie ze zdumieniem i codzień szerzej otwierali oczy.
— Wiesz pan, kto został mianowany starostą w Sporyszu?
— Kto?!
— Ten!!
— Ten? Ten?
— Ten sami!
Nazajutrz nowy vice-minister aprowizacji.
— Jakto? Oni?! Niepodobieństwo!!
— Ależ tak!
— Blaga!
— No mówię panu!
— Absurd!!
— U nas? Teraz? Wszystko idzie.
Niedouczone młode błazny, arystokratyczni lalusie z przedzieloną głową uciekali przed wojskiem do nieprzeliczonych zakamarków ministerstwa spraw zagranicznych i szastali się po całej Europie w niewyjaśnionych misjach za parytetowe, marki, w sleepingach. Zatęchli w c. k. służbie hofraci pospołu z żonatymi, „na Polkach“ czynodrałami z Carewokokszajska narządzali w Polsce młode państwo. Wszędzie fachowcy! Niedorznięci przez bolszewików sztabs-kapitanowie domagali się szarż generalskich i pierwszeństwa przed dyletantami i buntownikami z Legjonów. Dekowali się na wygodnych przydziałach tymczasowo, na peredyszkę, póki tam („u nas“) nie zwycięży Denikin,