Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/8

Ta strona została skorygowana.

skniony. Gnała go nieprzeparta ciekawość. Napróżno wmawiał w siebie, że nic stać się nie mogło, przecie że nic...
Zimne Doły zajmowały kilkanaście morgów parowów i wertepów, obrosłych pokręconemi choinami i wszelakiem krzem. Niegdyś parowami wiła się drożyna, którą chłopi z Zieleńca przemykali się w ukryciu i skracali sobie drogę do niedalekiego traktu. Nie pomagały zasadzki karbowego Gryczana, ani grzmoty nad tą okolicą ojcowskich cholerowań, ani tablica z napisem o straszliwych karach, ani nawet sędzia gminny w Oblasach. Chłopi jeździli tędy, powołując się mętnie na jakieś zamierzchłe przywileje, a po drodze tępili nikłe sosenki i wypasali to pustkowie. Aż pewnej burzliwej nocy ulewa oberwała całą połać stromego zbocza, które wraz z drzewami i krzakami zjechało na sam spód głównego parowu i nazawsze usunęło nieprawości chłopskie. Od tego kataklizmu powyżej nasypiska jęły się gromadzić wody i teraz w czeluści parowu lśniło małe jeziorko, obrosłe dookoła zwartym gąszczem tarniny, berberysu i leszczyny.
Marek miał tu wiele kryjówek, ale najmilej było nad jeziorkiem. Tu na kawałku deski wspartej na dwóch złomach opoki czytał, rozmyślał, wreszcie obkuwał się, z mozołem gotując się do rozstrzygających „poprawek“, które stale przywoził sobie na wakacje. Zaszyty w gąszcz, miał przed oczami tylko pasmo wody i wgórze niebo. Niezgłębiony odmęt światów mieścił się w tym zakątku. Dość było spuścić się po stromem zboczu i przedrzeć przez gęstwinę, by za-