Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/85

Ta strona została przepisana.

drgającego węża i smyrgnął go w wodę ponad głowami widzów. Z koszyka wydobył nowego, a z klatki bambusowej wyciągnął za łepek następnego ichneumona. Marek przedostał się przez tłum i stanął u dziobu statku w ogniu pełnego słońca. W ciężkiem zamroczeniu patrzał w nieskończoność gładkiej wody. Szukał siebie. Nie mógł się wydobyć z ciżby natrętnych obrazów, które mąciły mu w pamięci. Chwytał się wspomnienia jakiegoś człowieka, jakiegoś dawnego momentu i to wciągało go jeszcze gorzej w odmęt pomroki. W głowie łomotało boleśnie, ściskał skronie, ocierał oczy z potu, który ciekł mu z czoła. Oglądał z podziwem swoje czarne ręce, obmacywał nędzne złachane odzienie, zapatrzył się na buty, z których wyłaziły palce. Szeptał:
— Nie, to nie jestem ja... Ja zostałem gdzieś po drodze.
W niepewności mijały dnie. W parne duszące noce okręt szedł przez płonące wody pod czarnem niebem, z którego tryskały jarzącemi blaskami srebrne roje gwiazd. Tu były one bliższe, wspanialsze. Prześwietne gwiazdozbiory tajemnemi znakami pisały w odmętach przestrzeni myśl wszechświata. Nocami Marek unosił się ku niebu i nie czuł siebie. Wróciła ekstaza dzieciństwa, dusza odrywała się od ziemi, szła w bezmiar za wstęgą szaty bogini Uranji, za srebrnolitą drogą mleczną. Codnia z pod wody wychylało się bezlitosne słońce. Jak udręczenie przewlekłej męki konania, mijał dzień koszmar. Nigdzie schronienia przed pożarem upału, ani chwili wytchnienia przed