Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/86

Ta strona została przepisana.

dziką ciżbą. Maszyny szły bez przerwy, miarowo, spokojnie, udając pracę, łudząc ludzi, że podróż jednak posuwa się, że kędyś zmierza. A naokół nic się nie działo, żadnej zmiany. Wiecznie ta sama, jednakowa, stojąca w miejscu pustynia wód i wrośnięty w nią okręt pod palącem słońcem, pod stropem gwiazd, w nieznośnym blasku, w zielonkawym fosforyzującym zmierzchu. Porywała zgroza, gdyż tak miało zostać na zawsze. Na ten wyrok Marka chwytał szał. Ciskał się, wrzeszczał, pchał się do burty, w mętnem poczuciu, że tam w lśniącej wodzie nareszcie coś się skończy, coś się odmieni. Otaczały go szydzące czarne pyski. Wylewano nań kubły słonej wody Porywali go majtkowie i wlekli przez tłum, zrzucali go ze schodów i kopnięciem wtrącali do ciemnej komórki, pełnej gęstej duszności. Tam leżał na lepkiej podłodze i odpoczywał w kamiennem odrętwieniu. Łaziło po nim robactwo, odruchowo zgarniał z twarzy jakieś długonogie łaskotliwe pająki, opędzał się szczurom, szastającym się wszędzie. W ciemnościach urodził się szept. Był wyraźny i bliski. Chwilami wzmagał się do podobieństwa głosu człowieczego, o wyrazie niezmiernego znękania, jakby z pustej, przeżartej piersi. Głos konającego, zdyszany, śpieszący wypowiedzieć coś ważnego, do ostatka, póki się tylko da... Marek zastanawiał się, w jakim też języku mówią ciemności. Jednak rozumiał każde słowo.
— Trzeci, ostatni atak febry, już mi wszystko jedno... Zbrodniarze, oszuści... Balikpapan zupełnie nie idzie do Indyj, płyniemy na wschód... I ty rów-