Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/88

Ta strona została skorygowana.

głos mówcy. Udaje, że go tu niema. Boi się i igra ze śmiercią. Nikt go tu nie zna. Ale mówca zaczyna wpatrywać się weń przenikliwie. Mowa przerywa się. Straszny człowiek, stojący na czerwonej trybunie, wskazuje nań palcem. Marek kuli się i skręca. Palec olbrzymieje, rozciąga się i jak długa żelazna żerdź dotyka jego czoła. Tajemna rozmowa z Ignackiem, w ukryciu, pod murem cmentarnym. Mały, śpiesząc się i oglądając na wszystkie strony, opowiadał mu swoje dzieje od samej śmierci. Porywające i poczwarnie trudne do pojęcia były nowiny z za grobu. Napróżno było pytać, ledwie można było nadążyć i chwytać wyrazy. Marek słuchał w osłupieniu, zamroczony, gubiąc się wciąż. Wreszcie mały rzucił mu się na szyję, uściskał go i wnet zaczął drapać się na mur. Marek podsadzał go gorliwie tak samo, jak wówczas, gdy uciekali ongiś spłoszeni z ogrodu browaru „braci Frick“, ale tym razem sam nie pospieszył za nim. Ujrzał jeszcze zaczepione o dachówkę muru małe ręce o kościanych palcach... Ignacek zeskoczył na tamtą stronę. Marek oparł się plecami o mur w ciężkiej, gnębiącej zadumie. Zamiast lasku podmiejskiego t. zw. „Choinek“ miał przed oczami wodę, a za nią prawdziwą wieś tropikalną z palmami, ze śpiczastemi, plecionemi szałasami, z gromadami nagich czarnych ludzi, przepasanych kolorowemi szmatkami. Parę zadartych dziobastych łodzi podpłynęło pod sam mur. Patrzą nań ku górze wrzeszczące czarne ludy. W jednej z łodzi stoi biały, Anglik w hełmie korkowym i błyska na słońcu monoklem.