Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/89

Ta strona została przepisana.

— Jak się masz, Botwid! Co tu robisz?
Botwid kiwa nań przyjaźnie, wnet wraz z łodzią unosi się wysoko w powietrze i długo wyprawia tam niesłychane ewolucje akrobatyczne. Marek patrzy z zachwytem. A teraz wiozą go w zamkniętym samochodzie, pełnym aptecznego zapachu. Mijają dziwaczne ulice, pełne bogatych sklepów, nędznych lepianek, szałasów, wspaniałych gmachów. Patrzy chciwie, ale wnet się cofa. Ciżba czarnych ludzi na ulicach pogrąża go w znękaniu. Tuż obojętna postać człowieka w białym długim fartuchu. Ma twarz czerwoną i spoconą, zakasane rękawy. Co za radość — to biały człowiek, przyjaciel! Patrzy nań, chce śię doń uśmiechnąć i nie może. Wtem straszne podejrzenie — to rzeźnik! Zbiera wszystkie siły i całą chytrość — uciekać! Ale leży wyciągnięty na czemś sprężystem i nie ma władzy ani w rękach, ani w nogach.
Ostatnim snem był biały pokój z otwartemi oknami i ogród, pełen chwiejących się na wietrze drzew. Między oknami wisi czarny krzyż, a pod krzyżem siedzi szarytka w białym skrzydlatym czepcu i czyta gazety. Marek czeka, co z tego wyniknie dalej. Na stoliczku obok łóżka leży pęczek bananów. Ostrożnie, cichaczem sięga drżącą ręką. Zapomina o wszystkiem. Jeść! Siostra widzi to i patrzy z poza gazety z życzliwym uśmiechem. To go wzrusza do łez.
— No, to już dobrze. Nareszcie się pan ocknął.
Marek rozumie każde słowo, więc zaczyna szeptać coś po polsku.
— Parlez vous français? Anglais? Hollandais?