— Oui, oui...
— Gdzież jestem? Colombo?
— Ach, pan tam miał być? Nie — to całkiem gdzie indziej, stamtąd jeszcze bardzo daleko.
— A tutaj?
— To Mangkassar, szpital francuski.
— Więc w Indochinach, to dobrze, bo mi po drodze.
— Oj, i nie w Indochinach... Pan do Europy?
— Do Polski.
— To niebardzo po drodze... A więc pan Polak! Właśnie w dzisiejszej gazecie holenderskiej jest coś o pańskim kraju. Zaraz panu przetłumaczę. Pocóż wy tak dręczycie biednych żydów? Znowu straszne pogromy i rzezie. Pan zna te miasta — Ploskirew — Berditschev?
Sam dyrektor szpitala zainteresował się Polakiem. Oznajmił mu, że policja podjęła go nieprzytomnego w porcie. Że dokumenty jego przepadły, ale na szczęście pieniądze są w całości, wedle rachunku siedemnaście tysięcy trzysta dolarów amerykańskich.
— To panu wystarczy na zupełne przyjście do zdrowia i na wygodny powrót.
Odpowiedział, że na okręcie miał przy sobie tylko dwa yeny, więc skądże... Znów zaczął wątpić sam o sobie. W swoim czasie przybyła policja. Zapisano go jako polskiego oficera, wracającego z Rosji, z niewoli. Tak zeznał, gdyż i tak być mogło. Nadano kosztowną depeszę na drugi koniec świata. Zezwolił na ten wydatek, ulegając siostrze, która nie ro-
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/90
Ta strona została przepisana.