Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/98

Ta strona została przepisana.

dym wieku dźwiga na sobie wiekopomne zasługi. Jest pełen myśli, które nie zdarzały się jeszcze nikomu. Niesie w sobie bogactwo nieopisane. Wielka osobliwość epoki, Marek Świda. Jedyny na całą Polskę, który własną osobą bawił na wyspie Celebes.
Janka przywiozła z Warszawy odmęt alarmujących wiadomości. Stan jest groźny! Żadnej myśli przewodniej. Przyzwoici ludzie toną wśród kołtunerji i paskarstwa, które rządzą wszystkiem. Co za brudy! Intrygi! Skandale! Wszystko zdemoralizowane do gruntu, nawet młodzież. Wszystko co lepsze na froncie, ale front sobie, kraj sobie. Czy w Warszawie domyśla się ktokolwiek, że Polska prowadzi ciężką wojnę z potężnym wrogiem? Teatry, bale, kabarety, orgje. Co tam orgje... Gorzej, że ludzie powołani, posłowie, dyplomaci, kierownicy... Westchnął Kuba; — Ach, ty warszawska katarynko!
Janka zamknęła się z bratem na tajemną rozmowę. Oznajmiła mu o sprawach poufnych i ukrytych. Zdradziła przed nim niedozwolone sekrety jedynie dlatego, że po pierwsze jest on z Pierwszej Brygady, a następnie, on musi, musi koniecznie i to niezwłocznie (zaraz po świętach) jechać do Warszawy i „stanąć do roboty“. Póki czas, trzeba ratować Polskę, reszty dowie się na miejscu. Marek niczego nie obiecywał, ale już postanowił sobie ruszyć z Jordanowie. Nie zamierzał stawać do żadnej roboty. W Warszawie może trochę posiedzieć, owszem, a potem — w świat.
Świat był jeno pojęciem i marzeniem. Było to