Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/112

Ta strona została przepisana.

chwila. Wierzyło się, że porusza go maszyna parowa, ale zdawało się, że jest zaprzężony w woły. Docierał nareszcie do stacyjki, zanurzonej w ciemnościach, i rozpoczynał rozpaczliwą stójkę. Przesuwano wagony, odczepiano, przyczepiano, wożono nieszczęsnych pasażerów wtył i naprzód, wekslowano, stukano, potrząsano, zgrzytano, sapano, dzwoniono, gwizdano. Nareszcie ruszało wszystko w ciemną noc, wolniusieńko, noga za nogą, do nowego przystanku.
Towarzysz Marek nie mógł spać i wił się z nudów. Wyglądał przez okno i liczył gwiazdy, palił papierosa za papierosem, przewracał się po twardej ławce, rozmawiał o niczym z dworna żydami, siedzącemi w przedziale, usiłował spać i łudził się, że zasypia i wiedział, że nigdy nie zaśnie. Nie miał czym zapchać tego ogromu czasu, nie miał o czym myśleć. Był przemęczony.
Przed niedawnym czasem wydostał się trafem, a raczej wydostano go cudem z więzienia, gdzie spokojnie od długich miesięcy czekał sobie na śmierć. Było to przed kilku tygodniami, a dotąd jeszcze nie mógł się pogodzić z tym nowym swoim życiem.
Powinien był się cieszyć, jak gdyby się po raz drugi urodził. To też cieszył się, ale on sam tylko wiedział, jak wygląda ta jego radość. Był wdzięczny przyjaciołom, którzy go wydobyli — ale i ta wdzięczność w istocie swojej zakrawała na coś w rodzaju nienawiści. Wydawało mu się, że go ktoś skrzywdził, że ktoś bardzo zacny, najlepszy