Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/115

Ta strona została przepisana.

zatrzymać, jak gdyby ktoś obcy rządził w jego głowie. Ktoś tam o nim rozprawiał, przerzucał jego przeszłość, grzebał w jego jutrzejszym dniu, dziwił się, wykpiwał i znacząco pokręcał głową nad pewnemi objawami. Przypominało to lekarza, który jest niezadowolony z pacjenta. Lekarz zasępił się! Bada, słucha, maca, waży rozmaite drobiazgi nic nie znaczące, klasyfikuje i jest niezadowolony. Chory czeka obojętnie. Chory wie coś takiego, o czym nie ma pojęcia lekarz. Chory pokpiwa sobie z lekarza. Chory nie spodziewa się od lekarza już niczego. Chory wszystko wie, ale cierpi.
Zaczął się jeden z tych snów, które nie mają żadnego sensu, a we wspomnieniu nie zostawiają ani pojęcia ani obrazu. Nie pamięta się nic, wie się jednak, że przyszła we śnie zjawa o niesłychanej doniosłości, że przez głowę podczas uśpienia przeszło właśnie to, nad czym napróżno mordowała się dusza przez długie czasy. Wypowiedział się nareszcie ów tajemniczy wyraz, który służy za hasło do otwarcia zawartej bramy niepojętego. Goni potym pamięcią obudzony człowiek, pracuje, zgaduje, idzie za śladem porwanych, bezkształtnych obrazów, które zachowały się mętnie...
Marek ocknął się i natychmiast chwycił się snu, który uleciał.
— Jak to było? Co to właściwie było?
Chwytał gorączkowo i naoślep, jak się chwyta pociemku dokuczliwego, piszczącego komara. W garści nie zostało nic, a komar jęczał, groził i wciąż gdzieś był.