Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/116

Ta strona została przepisana.

Słońce jeszcze się nie ukazało, ale jut był dzień. Marek wywiesił się półciałem w oknie i oddychał z ulgą rzeźwym, wilgotnym powietrzem. Patrzał na świat. Pociąg zwolna sunął przez las. Przechodził zwartą ścianę sosny, czerwone pnie i jeszcze ciemne gałęzie.
Czarno było w głębi lasu.
Oko sięgało w tajemnicze, mroczne przestrzenie między pniami. Coś tam majaczyło jeszcze z nocy, coś się mieniło i znikało w oczach. Las ciągnął ku sobie i łudził, te wszystko wie, że wie oddawna.
Otwierały siępolanki, małe mokre łączki, na których już się uściełały mgły nizko, szeroko. Tuż przed oczami ciągnęły się gęste wrzosowiska, mokre i ociężałe od rosy.
Urwał się las i pobiegło oko daleko. Szły w nieskończoność pola, łąki. Nizko nad horyzontem porozwłóczyły się pasma obłoków. Ciemna, zamroczona była ich barwa na szarym niebie. Spały jeszcze resztką snu sadyby ludzkie, porozrzucane po płaszczyźnie. Było wszystko zwyczajne, zwyczajne.
Wolno przesuwały się jeden za drugim słupy telegraficzne, zniżały się, unosiły się ku górze, znikały gdzieś i pokazywały się znowu. Małe wzgórki z karłowatemi sosenkami, a między niemi małe dolinki. Werznął się pociąg w głęboko rozkopany pagórek i szedł tuż pod piaszczystą ścianą. Wyłaziły z niej wielkie głazy, które przed wielu tysiącami lat przywędrowały tutaj zdaleka.