Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/122

Ta strona została przepisana.

papierosa i patrzył w okno. Myślenie stało się już spokojne, zwyczajne. Myślał sobie o tych swoich sprawach, rozważał je i układał w głowie, kiedy poczuł na sobie czyjeś spojrzenie.
W drugim końcu wagonu siedział samotny pasażer. Marek schwytał jego badawcze spojrzenie, ale w tej te chwili nieznajomy odwrócił się do okna i siedział, patrząc sobie w świat. Nie był to zresztą bynajmniej nieznajomy.
Marek dla niepoznaki wydobył starą gazetę i udawał, że czyta. Był zmieszany, zły na natręta i zły na siebie. Tak mu się dobrze myślało, było mu tak dobrze z samym sobą — a tu wciska się nieproszona figura i nastręcza głupie, irytujące myśli. Położenie było istotnie głupie, śmieszne i drażniące.
Marek miał nieprzepartą ochotę podejść do tego pana, walnąć go z całej siły dłonią po łopatce, jak sie robiło dawniej, a potym ucałować się z nim mocno z dubeltówki, żeby aż zęby zatrzeszczały. A potym o tych dawnych czasach. O profesorze Łopacie, o Dobciu, o starym, łysym „Homerze“, o kolegach: Wacku, Siwku, Jacku, o pijaczynie Ziuczence, pomocniku gospodarzy klasowych, szpiegu uczniowskim i nauczycielu „śpiewów“, któremu wyprawiało się najwspanialsze kawały przed kilkunastu laty w mieście X. O brudnej cukierence na Rynku, gdzie konspiracyjnie schodzili się starsi uczniowie na bilardzik i koniaczek. O nocnych wyprawach po cywilnemu, o zamachu „terorystycznym“ na profesora — Bojanka, fllozofa-manjaka,