— A no na tym wiecu u Szlenkiera, na Dzikiej.
— Dzika, dziewięćdziesiąt jeden. Dobrze. Słuchaj, Szablon, żeby o tym ani słowa. Pogadajmyż raz, jak ludzie.
— Pogadajmy... Można czasem zapomnieć. Owszem. A udało ci się djabelnie — no, powiesiliby cię i już. Kawał był dobry, chwacki.
A w myśli dodał:
— Tylko kawałami nie robi się rewolucji.
— Jakże ci teraz?.
— Ni to, ni owo. Trzeba się do tego przyzwyczaić.
— Trzeba się było trochę przyczaić. Szukają cię specjalnie. Wyjechałbyś z kraju na trochę czasu.
— Et, nie chciało mi się.
— Takby było najrozsądniej... Ale ty wobec rozwagi zawsze byłeś w opozycji.
— Całe szczęście...
— Pamiętasz ty nasz zamach na tego wariata? Tyś pierwszy rzucił kartoflem...
— Aleś ty pierwszy trafił. Pamiętam, w sam łeb.
— Czasami sobie o tym człeku rozmyślam. Co to była za figura!... W nim była pewna wielkość...
— Warjat.
— Zwarjował, bo mu kazali przez całe życie poprawiać ekstemporalja. Opowiadał nam wspaniałe rzeczy, ale nikt nie słuchał, tylko z niego błaznowali.
— A mścił się, jak obłąkany, dwójami i pałami.
— Belfer zadręcza uczniaków, a ci jego. Tak to nas uczyli.
Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/124
Ta strona została przepisana.