Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/126

Ta strona została przepisana.

— To też życie wytworzyło pewien „modus vivendi“ dla uniknięcia takich spotkań. Ludzie się nie zadają ze sobą i żyje. Dzisiaj czułem się też głupio, jak nigdy — ale też nigdy nie gadałem prywatnie z nikim z waszych.
— Ani ja. Ale to nie jest logiczne. To jest właśnie potworność.
— W życiu rewolucyjnym jest więcej takich potworności i bywają gorsze. Trzeba je przełknąć.
— Łykam, owszem. Ale czasami chciałoby się coś zrozumieć. Zresztą życie obaliło i ten twój „modus vivendi“. Spotykają się ludzie po więzieniach i muszą żyć długo razem dzień po dniu...
Szło im trudno. Długo milczeli, spoglądając na siebie od czasu do czasu.
— Czy ty naprawdę wierzysz w to, co o nas piszą u was — a co piszą, to dobrze wiesz... Nie o programie, nie o „organicznym wcieleniu“, „ugodowości“, płaszczeniu się przed Rosją“... ale o...
— O „socjal patrjotyżmie“, o „szlachetczyźnie“, o „taktyce bandyckiej“, o „zdradzie sprawy robotniczej“.
— Dajmy pokój!
— Dajmy pokój!
Rozdrażnienie wzrastało. Tłumili je, ale wydobywała się na wierzch sama gorycz. Nieprzeparta była ich chęć mówienia sobie prawdy.
— Mówi się u was, że my — to „same żydy“ (ja na szczęście byłem ochrzczony, a nie obrzezany), którzy nie czują po polsku...