Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/131

Ta strona została przepisana.

— Daleko jedziesz? — spytał Szablon.
— Jeszcze trzy stacje...
— Masz tu jakich krewnych, czy sympatyków?
— Nie jadę na wakacje. Mam tu pewne interesy.
— Co, w takiej zapadłej dziurze?
— Chłopi. Też ludzie.
— Szablon mimowoli spojrzał na jego walizki. Marek mimowili się uśmiechnął.
— Śmiej się zdrów! Nie są to śmieszne rzeczy.
— O tak, coś ja o tym wiem.
— I ja wiem, te szedłeś na śmierć i idziesz i pewnie, że cię tam kiedyś powieszą... Ot, widzisz, powiedziałem głupstwo. Takich rzeczy się nie mówi, ale stało się. Chciałem powiedzieć, że wszystko u was można zrozumieć, ale zanadto wy już szafujecie tą krwią, że życie — rozumiesz — że dojrzałość warunków nie dała wam jeszcze tego prawa. Mówię poważnie, nie chcę cię urazić... I powiem ci otwarcie, bo z tobą inaczej nie chcę i nie mogę. Jak widzę ciebie, jadącego w ten dziewiczy kraj z twojemi złowrogiemi pakunkami, tu, gdzie jeszcze tak mało wiedzą i tak nic nie rozumieją... Ot, taka cicha wioska. Patrzaj... — wskazał na okno.
Marek spojrzał.
— Wydaje mi się, że widzę obłąkanego człowieka, jakiegoś demona-nihilistę lub fanatycznego mistyka, który ma za swój cel pomnażanie tych nieszczęść, których pełno wszędzie. Źle — niech będzie jeszcze gorzej! Jest gdzieś zakątak, gdzie ludzie cicho żyją, dokąd nie sięgła jeszcze władza