Pociąg zajechał, zatrzymał się. Był to maleńki przystanek w szczerym polu. Marek szukał czegoś po peronie, a zobaczywszy to, czego mu było potrzeba, zabrał swoje walizki i ostrożnie schodził ze stopni wagonu. Kolega stanął w oknie wagonu i patrzył za nim, jak szedł, z wysiłkiem dźwigając. Widział, jak rozmawiał z jakimś chłopem za stacyjką, jak wsiadał do furmanki i pojechał wzdłuż kolei polną drożyną, którą tylko nizki płotek oddzielał od stojącego pociągu. Marek nie obejrzał się ani razu.
Wózek chłopski trząsł się i pochylał w jedną i w drugą stronę po głębokich koleinach zapuszczonej drożyny, Marek pilnował swoich pakunków, szczególniej jednego saczka, ale nie mógł go jakoś umieścić.
— Poskąpiliście słomy. Mnie to wszystko jedno, ale jest tu jedna sztuka, co lubi miękko. Jedźcie noga za nogą!
Chłopu zaświeciły się oczy.
— Niech towarzysz da mi torbeczkę, ja poniosę na nogach, a wy się wieźcie sami. Niedaleko, dwie mile.
— Lepiejby się gdzie obejrzeć za wiązczyną słomy. Chciałbym z wami pogadać przez drogę, Dawnośmy się nie widzieli.
— Łaska boska, że ja was jeszcze widzę na moje oczy. Był u nas towarzysz Łoś, powiadali, że was w zimie przycapili i te pójdziecie na zgubę.