Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/148

Ta strona została przepisana.

kręciła się w okno. Szeroko otworzyłby gębę Orawiec, gdyby mu towarzysz wypowiedział wszystko, co czuje w tej chwili. Nie spodobałoby mu się wiele, a nie zrozumiałby nic. To też Marek milczał.
— Jeden jest spokojny albo z cierpliwości, albo jako ta ciapa. A inszego, może właśnie który najlepszy, swędzi ta spluwa i rady sobie taki dać nie może. Są takie ludzie gorące. Taki nie wytrzyma za nadto długo, utai się, pójdzie gdzie chyłkiem od wszystkich albo stowarzyszy się z byle hyclem i co z tego? Ogarnie jeden, drugi monopol, ubije tam strażnika, a potym i na gościniec wyjrzy, zastąpi drogę temu chłopu czy żydowi, jak z jarmarku wracają po nocy. Chyba już niejednego zgubiła samowola a utajenie od towarzyszy. Inszy nie wytrzyma. Albo i nasze ludzie wiejskie: wezmą przekpiwać, a wydrwiwać, a wydziwiać. — A cóż to wy siedzita jeden z drugim, a cicho, czy pod was jaja podsadziła partja? — Już nas przezywają ścierwy głupie: „bojowcy, bo się boją“. Przez to też niejeden się wyrywa.
— Tak już o was wszyscy wiedzą? To źle.
— We wsi się nie utai. W kupie naród siedzi. Znają nas swoi, jeden się domyśli, drugi podpatrzy, kto ku nam przyjedzie, inszy choćby usłyszy, jak strzelamy dla nauki... Baby nienauczone języka wstrzymać... Jak to we wsi...
— A donosu zdrady się nie boicie?
— Są podlece złodzieje, bo gdzieby bez takiego, ale te nauczone, bośmy tu trochę porządku robili ze złodziejstwem koło Wielkanocy. Ale tak,