szmerem liści, jak o łaskę: nie zaczepiaj nas, żyjący człowieku-potomku. Nie przychodź tu, bośmy już nareszcie spokojni. Pozabijał nas wróg. Przegrana nasza sprawa i zapomnieli o nas bracia.
Już tyle lat... Idź sobie, nie przypominaj! Zbudził się Marek z beztreściwej, upajającej, swojej zadumy. Nakrył głowę i wyszedł na słońce, pod światło i ciepło życia, Nie zraził go smętek grobu. Zazdrościł im jeno szerokich pól i wielkiej otwartej walki w wielkiej gromadzie. I tego, że z bronią w ręku w bitwie padli. Stanął i patrzył z pagórka na szeroki, pogarbiony kraj. Ocknęło się w nim wszystko, co żywe, rozumne. I jeszcze raz uśmiechnęła mu się radość. Uśmiechnęło się w nim serce do tego chłopa Orawca, co na niego czeka tam na drodze, co się u niego o walkę dopomina.
— Tego wam jeno brakowało w waszej doli... Tego chłopa, nic więcej, tylko jego.
Mówił to, jak do pamięci ojca mówi kochający syn.
Zapowiadał się upalny dzień. Grały na słońcu barwy, dygotały w gorącym powietrzu dalsze kształty. Zaciekały się w wesołości koniki polne, wytryskując mu snopami z pod samych nóg. Wabiły się gdzieś przepiórki, wrzeszczały bijące się o coś sroki. Piękne były w swoim przepychu bujne, dzikie kwiaty.
I zrozumiał towarzysz Marek raz na zawsze, te będzie pogodna i jasna jego ostatnia godzina. Już wiedział, że mimo piękności życia, jego śmierć
Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/152
Ta strona została przepisana.