Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/153

Ta strona została przepisana.

jest tak samo prosta, tak samo potrzebna, jak ten skromny biały motylek na tle błękitnego nieba.

Nazajutrz wczesnym rankiem zaczęły ściągać chłopy wtajemniczone ku umówionemu miejscu. Różnemi ścieżkami, polnemi drogami, przez miedze, podchodzili zdaleka i znikali w lesie.
Na małej polance, gdzie stał jeno stożek świeżo zebranego siana, już czekał Marek z Orawcem. Witali się w miarę, jak się schodzili. Wszyscy lubili niezmiernie Marka, i każdy po kolei, nieodmiennie, wypowiadał mu, jak umiał, tę swoją radość, eż się: „towarzysz starszy uratował i żywię, daj Bóg najdłużej“. Marek ściskał twarde łapy i witał ze wzruszeniem starych znajomych. Pogadali chwilę, a kiedy Orawiec oznajmił, że są już wszyscy, którzy byli wezwani, posiadały chłopy w cieniu na trawie, a Marek wystąpił i gadał:
— Cieszę się, te was widzę żywych i zdrowych i do roboty chętnych. Cieszę się, te wszystko tu u was w porządku, że się żadnego hultajstwa nie wydało, ani samowoli. Pierwsza cnota żołnierska, to słuchać tego, kto dowodzi. Nie mnieście, ani też towarzysza Orawca słuchali, ale całej rewolucji i tego ludu pracującego, który nas do was wyznaczył. To dobrze.
Frasujecie się, że niema u was roboty bojowej? I to dobrze, kiedy się żołnierz do walki rwie. Inna rzecz, jeśliby mu się zachciało coś na własną rękę próbować. Ale ponieważ tego nie było, to i dobrze. Poniektóry z was pyta się,