zdusiło i trzyma. Tak się męczy i mocuje, aż go pot oblewa, aż łzy płyną z tej okropnej szkody. Stoi koło niego pies Uduś i też to znosi, też stoi i dygoce i ino popiskuje z wysiłku, bo i jego coś spętało. Tak się dręczą wespół, a krowy tratują, i żrą i coraz ich się robi więcej, jakby się cieliły na poczekaniu...
Innego razu jest na sądzie. Wszyscy gadają, a co, nie rozumie. Gada jego adwokat, pokazują na niego palicami oficery, strażniki, jakieś świadki. Siedzi daleko na sali jego kobita i płacze. Idzie sąd, jak się patrzy. Koło niego siedzi w zagrodzie Satarek, Gruchała, Strychowski kowal, Matyjewicz z niezagojoną jeszcze ręką i ten niewinny Rysiak, dworski gajowy. Wszyscy, jak żywi — idzie wszystko, jak było.
Aż otwiera się w ścianie miejsce, gdzie był carski portret nad sędziami. Robią się jakby drzwi, i w tym miejscu staje sołdat w szynelu bez czapki i bez broni: ma czerwoną dziurę nad lewym okiem i pół gęby upapranej na czerwono, a poniżej przepasania też na szynelu krwawy płat. To znajomy, ten sam, do którego strzelał dwa razy i za drugim razem go położył. Są na sądzie sołdaty, ale jego niema, widać zabity. Stoi sołdat, jak na portrecie, nieruchomy.
I cóż się patrzysz? Tyś strzylał i ja strzylał. Moja dobra, żeś nie trafił. Twoja szkoda, żem popadł. Czego odemnie chcesz? Chcesz na mnie świadczyć? Gadaj, mnie i tak jedna śmierć.
Ale sołdat nic nie mówi, ino stoi. Czego on
Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/163
Ta strona została przepisana.