miesiące. Jeszcze ich raz zobaczy. poprowadził ich pewnie razem, tak będzie lepiej.
Gryzło i najbardziej to, że tak krótko w tej robocie był, że tak mało zrobił. Żeby on wiedział, że to będzie tak zaraz... Ani jeden strażnik nie ostałby się w całym powiecie.
Na pociechę mu było, że wojował, eż się niczego nie bał, te za wszystkich stanął w obronie i że go powieszą jako bojowca, czyli tak, jak tylu dobrych towarzyszy, o których w gazecie partyjnej stało pożałowanie i pochwała w czarnej ramce. Śmierci się nie bał i niczego się nie bał. Tylko go męczyło niezwyczajne myślenie.
Spał sobie dnia czwartego pod sam wieczór. Kiedy się ocknął, było prawie ciemno, bo nie przyniósł jeszcze sołdat lampki. Wydało mu się, że ktoś na stołku siedzi, pali papierosa. Żarzy się w ciemności papieros i oświeca odrobinę czyjąś gębę. Jak we śnie.
Zmacał się Kiełza i czuje, że nie śpi.
— A któż tu jest? — spytał, jeszcze niepewny, czy mu ten odpowie.
— To ja.
— A jaki?
— Tu mnie do was przesadzili na pobyt do jutra. Miejsca niema, bo nowych przywieźli.
— A jutro cóż? — spytał Kiełza, a zimno mu przeszło po skórze, bo samemu tle, ale z takim, co go jutro mają tracić, jeszcze straszniej.
— Jutro mnie wypuszczał.
— Patrzajcie!
Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/165
Ta strona została przepisana.