poznały, bo wszędzie jeździły konno za sołdatami, a ja byłem osobno. Potym mnie zabrali na stacji, stamtąd dość daleko, alem zawczasu rewolwer porzucił, a paszport miałem w porządku. A te damy mnie nie poznały. Pokazywały nas potym wszystkim żydom pogorzelcom, żaden się nie przyznał. Pobrali i trochę żydów do kozy, ale puścili.
Zabawiły takie opowiadania Klełzę na dobre parę godzin. Całkiem zapomniał o swoim losie, tak już ten młodziak był niezwyczajny i te jego przygody, a najdziwniejsze z tego było to, że ani do żadnej partji nie należał, ani bandytą nie był, ani bojowcem, co na własną rękę chodzi — ino po prostu niewiadomo kto. Rozum miał jak na młodego taki, co na wszystko odpowiedź znajdzie. Tylko nad tym można myśleć tak długo, jak się chce, a niczego człowiek nie dojdzie. Przytwierdzić mu trza było we wszystkim, choć były te jego racje całkiem do niczego niepodobne.
— A teraz, dobrze: puszczą was i co dalej?
— Nic — będę sobie tył, jak i dotychczas. Teraz pewnie pojadę znów do Ameryki jeszcze na jaki rok. Tam mam przyjaciół Włochów, z niemi głównie się zadawałem, to są robotnicy na kopalniach.
— To i wy też czasami do roboty stajecie jako robotnik?
— Na to ja nie jestem głupi. Porządny człowiek nie powinien pracować, tylko walczyć.
— No — a z czego świat będzie jeść? Właśnie przez to, te świat chce jeść, to ład
Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/172
Ta strona została przepisana.