— To musi być tak samo, jak człowiek jut nie żyje. To przyjemne...
— A poco ja mam żyć?!
Ta szybka myśl zdusiła go w nawpół bolesnym, nawpół rozkosznym dreszczu. Powtórzyła się niezapomniana, straszliwie rozkoszna chwila, którą miał już raz w życiu. Kiedyś, dawno, jeszcze w Ameryce, kiedy to po raz pierwszy odważył się zamordować człowieka.
— Ano — ano...
Gryziak nigdy nie namyślał się długo. Bez namysłu mordował ludzi, bez namysłu trwonił zrabowane pieniądze, bez namysłu puszczał się tylekroć razy na najryzykowniejsze kawały. Zawsze był gotów, bo całe jego życie składało się z chwil i zachceń.
Już wydobył broń z za pasa, kiedy zdjął go nagły wstyd.
Niewiadomo skąd wziął się teraz ten wstyd, kiedy znikło już wszystko. Podziała się i złość ku ludziom, i żądza krwi i prawdy, i wiara w naprawę świata, i pamięć o kolejach życia, i wszelkie pragnienia. Pozostał jeno ów kawalerski ambit, jedyny punkt honoru straconego człowieka.
— Nie, Gryziak, nie po burżujsku!
Pogłaskał jeszcze psa, który patrzył mu w oczy rozumnie i poważnie, jak gdyby jut wiedział o wszystkim.
— Chodź, piesku, choć zobaczyć, jak po raz ostatni spaceruje po świecie Gryziak, wolny człowiek, którego towarzysze nazywali „ten, co gryzie!“
Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/192
Ta strona została przepisana.