— Pani dziedziczka wciąż choruje, a starszego panicza wciąż trzymają w kryminale. Słyszałem, że z nim źle. Dobrze, jak jeszcze na katorgę pójdzie na całe życie. Szkoda go! Mówię ja zeszłego miesiąca do dziedzica: Wielmożny panie, panicza możnaby wykupić na czysto przez naszych ludzi, czyli tych żydków w Warszawie. Jabym się przepytał, co i jak — nic naprzód nie wezmę, ino potym. To ci stary pan zczerwieniał i zaczął cholerować:
— Z ołtarza, wy, zbóje, ściągacie, wdowy, sieroty nie pożałujecie, ale żeby takiemi rzeczami szachrować, tego ja się — powiada — nie spodziewałem. Poszły won, bo śmierdzicie, judasze!
— O co się tu gniewać? Takie rzeczy się robią, wiele to naszych ludzi z pod sądu wojennego cało wyszło, a politycznych też niemało jeno, że tam nie bardzo mają czym zapłacić. Ale dziedzic z Mraczyńców nie pożałowałby i dwudziestu tysięcy. Zgubi on syna! Że mnie nie wierzy, to jest jego zaślepienie, ale on też nie wierzy, żeby sąd można było kupić? Za nadto on tych złodziejów szanuje. To mnie dziwi. Zgubi syna, jak nic...
— Może go jeszcze swoi wykradną, jak tamtych. Co? Dobry był kawał?
— To było zrobione po naszemu. Proszę ja pana, żeby te socjały na naszych się nie krzywiły, to inaczejby poszła cała rewolucja i kto wie, czy o tej porze nie byłoby już Polski.
— Bardzo być może, ale ja już wolę bez takiej Polski. Pewnie byłbyś ty, Figiszewski, u nas za gubernatora?
Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/216
Ta strona została przepisana.