Figiszewski się śmiał.
— Knoblak, patrzże tam daleko, widzisz las? Będzie jeszcze z pięć wiorst. Ja sobie myślę, że chyba oni tymczasem naprzód pojechali i tutaj cię zrobią, żeby nie było koło samej cukrowni. Chytre to ścierwy... Żal mi cię Knoblak, któż za ciebie będzie na jarmarkach o jenerale Kurowskim opowiadał? A zawsze źleś sobie postąpił, żeś mnie w takie sprawy zamieszał. Mogliby, jakby byli mądrzy, obu nas utrupić. Tobie się należy, ale zaco mnie? Ej, nie minie cię kara za to...
— Puść mnie, ja sobie już pójdę. Mnie będzie lepiej samemu. Głowa mnie boli od trzęsienia. Stańcie, Figiszewski, bracie kochany, już ja was proszę.
— Co, tobie już ze łba rozum uciekł? Dziurę ci wybili? Co ty mnie głupi po rękach całujesz? Ja nie ksiądz.
— Ja wam bardzo dziękuję, jak samemu Panu Bogu...
— No, no, niema zaco!
— ... I ja się tak boję, oj, jak ja się boję!
— Już nic się nie bój, sprawa załatwiona na fest!
— Ja nie mogę wziąć tego na wiarę, że oni mnie puścili żywego... Pewnie mnie będą jeszcze prześladować, ale mój naczelnik mnie obroni.
— Żeby się ino twój naczelnik przy tej obronie sam nogami nie nakrył... Powiem ci prawdę, czemu cię puścili. Dziś u nich wielkie święto, takiego największego patrona, tego dnia nakazane u nich każdemu przebaczyć.
Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/234
Ta strona została przepisana.