Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/235

Ta strona została przepisana.

— Ej, nie kpijcież! Jakiego to u nich dzisiaj patrona?
— Świętego Brauninga... Wielki dziś odpust u socjalistów!
Knoblak umilkł. Jechali jeszcze z pół godziny, aż Figiszewski przystanął.
— To jest granica powiatu! Widzisz słup?
— Widzę — ale poco?
— No, to wysiadaj!
— Poco? Ja pobity, ruszyć się nie mogę...
Knoblak trzymał się oburącz półgrabka i dziko patrzył w las, gdzie zdawało się coś poruszać. Nagle zadał pod lasem o jakie trzy stajania obcy koń.
— Bracie ratuj! Bracie rodzony, ruszajmy!
— Ej, Knoblak, lepiej ci było uczciwie kraść chłopów na jarmarkach, a nie mieszać się do polityki. Polityka zdradna rzecz! Złaź, złaź, bracie jużeśmy zajechali na miejsce. Stąd będziesz miał do nieba ino dwa kroki. Do widzenia na tamtym świecie! Straciłem przez ciebie sto rubli i głowy bez potrzeby nadstawiałem. Wynoś się, bracie, przecieżem ci mówił, że oni tu na ciebie czekają. Toś ty sobie, głupi, myślał, te partyjni taką rzecz tobie darują?
Figiszewski gwizdnął na palcach po zbójecku, i czarne postacie ludzkie stanęły przy wozie. Knoblak raz tylko zdążył wrzasnąć, bo zatkali mu gębę, okręcili mu łeb workiem, ściągnęli z wozu i powlekli w czarny las.
Figiszewski zaciął konie i popędził, aż koła warczały. Gnał tak z godzinę, nie oszczędzając