szczęście! Daj, Boże, jak najprędzej zapomnieć, że coś było.
Pan Kazimierz zagłębił się w rozważaniu: czy też ten zapóźniony towarzysz nie jest czasem szpiclem? Wyglądał uczciwie, ale i szpicle wyglądają nieraz też uczciwie.
— Panno Zofjo — wołał na swoją pomocnicę, która była w tylnym pokoju. — Jak pani uważa tego, co był?
— To był nasz człowiek... Trzeba mu było dopomóc!...
— Co ja mu mogę zrobić? Nikt u nas nie był od sześciu tygodni. Ja nic nie wiem i nic nie chcę wiedzieć!
— Możeby zaszedł do Stępkowskich?
— A bo ja wiem, do jakich on należy? A bo ja wiem, czy Stępkowskich do tego czasu nie wybrali? Albo go wyrzucą za drzwi, jeżeli nie trafi na swoich, albo ich zasypię, jeżeli to szpicel, albo jego wreszcie zgubię, jeżeli tamtych wzięli i w mieszkaniu jest zasadzka. Niech wszyscy djabli... Co ja winien, że się facet spóźnił!
— Jak sprytny, to i tak sobie poradzi.
— Mówi, że nikogo nie zna. Szkoda go, ale ja spełniłem swoją powinność. Żeby każdy się pilnował, jak ja — to nie byłoby tylu wsyp...
Rozmowę przerwało wejście pana z córeczką. Pan Kazimierz rozkładał towar, zachwalał, bawił gościa. Po chwili wszedł drugi, którym zajęła się panna Zofja. W swoim czasie kundmani zapłacili i wynieśli się.
Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/240
Ta strona została przepisana.