Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/255

Ta strona została przepisana.

A Weszycki smutny i osowioły włóczył się po mieście. Pamiętał, był w Warszawie u schyłku „dni wolnościowych“. Głowa mu pękała od czytania wychodzącej bibuły i od słuchania na wiecach, a serce wydzierało się z piersi od wrażeń. Widział na własne oczy potęgę ludu roboczego, widział rzeczy o jakich mu się nie śniło. Bywał na „biurach“, gdzie radziło i po stu ludzi, widział towarzyszy z centralnego komitetu i nawet z jednym gadał. Burżuje trzęsły się ze strachu i płaciły podatek — policja przycichła, samoobrona partyjna rządziła w mieście i zaprowadziła swoje porządki. A teraz...
Poszedł Weszycki przed Filharmonję. Postrojone damy wyłaziły z dorożek na koncert. Komisarz i policjanci pilnowali porządku, a w szatni roiło się od eleganckiego towarzystwa. Było wesoło, barwnie, hucznie, jasno, pachniały perfumy, wszyscy tu byli kontenci i śmiejący się.
Żal ścisnął go za serce.
Głowa przy głowie stali tu robociarze i on z niemi. Pełne były schody, dusili się ludzie we drzwiach, a niezliczony tłum z ulicy pchał wszystkich, tak że zdawało się, te się ściany rozstąpią. Ale nie było już miejsca na górze ani w salach, ani w korytarzach. Tedy stanął na schodach jakiś towarzysz i powiada: Tu będzie wiec! Cicho tam, towarzysze! Ja gadam!
I jakże on gadał! Co się też z nim dzieje? Wokoło ludzie wzdychali, płakali, ryczeli z zapału. Gadał ze dwie godziny, aż kobiety zaczęły mdleć