po mieście przez kilka godzin. Łaził tam i z powrotem po Marszałkowskiej, wchodził do cukierni, stawał przed wystawami sklepów. Gapił się jak patrole rewidowały przechodniów, zaglądał wyzywająco w oczy policjantom, ale nikt go nie zaczepiał.
Doktór na coś czekał, spodziewał się jakiegoś nadzwyczajnego spotkania — a ponieważ nic się nie stawało, więc wrócił do domu.
Zdążył w sam czas. Zaledwo się rozebrał, zaledwo zamknął do biurka fatalne puzderko, zadzwoniono trzy razy. W progu stała nieznajoma, wspaniale ubrana dama.
Z wielkim zdziwieniem, a z większą jeszcze elegancją zaprosił damę do gabinetu i podsunął jej fotel. Dama nie siadała, ale za to zaczęła się śmiać. Zdziwienie jego wciąż wzrastało, aż nareszcie poznał towarzyszkę Kamę.
— No — no... no — no...
Widział przed sobą osobę z wyższego świata, w przepysznym żakiecie karakułowym, w bajecznym kapeluszu, szeleszczącą, powiewną, pachnącą, ubrylantowaną i uśmiechniętą zalotnie.
— Moje uszanowanie pani hrabinie!
— Drogi szambelanie, czynię krok nader ryzykowny, wchodząc późnym wieczorem do kawalerskiego mieszkania. Ale ufam pełnemu dyskrecji honorowi szambelana. Sprawa jest poważna.
— Jestem na usługi hrabiny.
— Przyszłam osobiście odebrać klejnoty koronne, które najjaśniejsza pani powierzyła mu
Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/26
Ta strona została przepisana.