Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/260

Ta strona została przepisana.

— To wiadomo. Ale nad tym trza się jeszcze zastanowić. Tymczasem gadajcie, gdzie ona jest, ta bomba. Trza ją, nie zwlekając, gdzieś schować w pewne miejsce.
— Już ja ją zaniosę, gdzie trzeba...
— Nie. Nasz człowiek po nią pójdzie. Wy nie znacie miasta. Gdzie stoicie? — Wolę ja sam zanieść. Ja mieszkam w takim miejscu, gdzie obcemu nie można.
— A gdzie?
Ale Weszycki się uparł, te on sam zamesie. Chodziło mu o to, żeby się wuj nie domyślił czego, bo dobry on był, że lepiej nie trzeba, ale takiej czeczyby mu nigdy nie darował. Towarzysz był zły, i Weszycki go bardzo przepraszał, ale przy swoim obstawał.
— No, na upór niema lekarstwa, może was inni przekonają. Jedziem na Centralny Komitet, tam wam też kwit wydadzą i podziękują za wszystko.
— Robiłem, com był powinien, nic więcej...
Weszycki był wzruszony, że ujrzy towarzyszy z Centralnego Komitetu. Wszystko się dobrze składało.
Na ulicy towarzysz kazał dorożkarzowi podnieść budę, wsiedli i pojechali. Wjechali w jakiś wielki gmach — w podwórze, i dryndziarz stanął. Na schodach Weszycki zaczął się dziwić, potym stanął, potym krzyknął, ale już go wzięło między siebie dwu drabów i wciągnęło go na pierwsze piętro do jakiejś poczekalni. Stali tam żandarmi, stójkowi i jakiś mizerny, jak cień, człeczyna, w kaj-