Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/262

Ta strona została przepisana.

miłosierne zwoje i trzyma. Zaciąga swoje węzły i dusi.
Niema do kogo uciec. Niema dokąd. Ta przestrzeń pochłania każdy wysiłek. Niema ona granic, jest wieczna.
Kamil zwyczajnym, ludzkim odruchem otrząsnął się z pod opętania natrętnej wizji. Wspominał i szukał, badając, skądby do niego przyszła? Biała, niezmierna, zimna i pusta równina? Kiedyż była?
Step lodowy zakrył potężną, rozlaną jak morze rzekę północy. Kryją się w dalekich mgłach, dalekie brzegi. Pusto, równo, przeraźliwie. Tęskno, strasznie, samotno...
Nie.
Niezmierzone pola śniegowe Aletch-Gletczer’u. Nizko nad niemi mgły. W chmurach są szczyty blizkie i dalekie — wokoło nic, prócz śniegów bez końca. Bolą oczy od blasku, boli duszę pustka przeraźliwa cisza... Nie.
Uśmiechnął się do swojej tajemnicy. Już ją odgadł.
To śmierć. Jego śmierć.
Jakże kochać należy dobrą, białą pustynię! Jak trzeba błogosławić jej martwe pola spokoju, zapomnienia! Na całą wieczność, na nieskończone, nadludzkie zawsze odeszły jut krwawe dzieje, straszne obrazy, trudne myśli i to własne, własne bezgraniczne cierpienie.
Oto ze wszystkiego stało się — nic.
— Nie ogarnie ludzki rozum nicości. Nie widzi jeszcze dusza, spragniona szczęścia, bezmiaru jej