rozkoszy. Ale juz przeczuwa prawdę śmierci i korzy się w uwielbieniu przed jej cudem i łaską.
Po wielkiej sali sunęli się goście, rozlegały się głosy, śmiechy, brzęk szkła i naczyń. W jednym kącie siedziała grupa znajomych, rozprawiających głośno z ożywieniem. Poznawał głosy, poznawał twarze, pamiętał i wiedział o tych ludziach wszystko. Ale, gdy na nich patrzył, wydawało mu się, że to daleki obraz przeżytych zdarzeń wypłynął niepotrzebnie i przeszkadzał mu wpatrywać się z rozkoszą w to jedyne, co było prawdziwe w tej chwili: w równą, białą, nieskończenie rozległą i na zawsze samotną płaszczyznę — innego świata.
A z tego innego znowu, realnego świata wyszedł i zmierzał ku niemu dawno już niewidziany stary towarzysz, Leon. Kamil drgnął i w oczach zapaliły mu się iskry. Widział, jak przesuwał się między stolikami i zbliżał się krok za krokiem. Wyglądał, jak zawsze. Kamil patrzył na niego już obojętnie. W milczeniu podali sobie ręce.
— No, dla samej etykiety należałoby się żebyś choć udał trochę tak zwanej serdeczności.
Kamil uśmiechnął się blado.
— Zmieniły cię te ostatnie dziesięć miesięcy — ciągnął Leon, patrząc nań życzliwie — Coś o tym słyszałem, ale radbym się dowiedzieć czegoś pewniejszego. Musisz mi o sobie wszystko opowiedzieć.
— Nic ci nie muszę opowiadać.
— Musu niema, ale może i sam zechcesz?
Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/263
Ta strona została przepisana.