rają tylko dla wielkich. To ludzkie złudzenie, słabość, mała próżnostka... Ale trudno. Na ten czas pójdą ze mną tylko ci, co i tak nie chcą żyć. Chcę zorganizować partyjnych samobójców. Może cię ratą moje słowa, Kamilku?...
— Wara ci zaglądać do mojej duszy!
— To jest przykre, ale cóż poradzić. Trzeba się jakoś porozumieć. Już nasi ludzie zaczynają potroszę strzelać sobie we łby. Szkoda!
— Wiesz, czym ty jesteś w istocie swojej? Tam, w najgłębszym zakątku? Karawaniarzem! Ciągnie cię do trupa!
— Karawaniarz? Zgoda! Obiecuję ci uczciwy pogrzeb. Uczciwą ostatnią chwilę i, powiedzmy, trochę sławy. Mowę pogrzebową, wieńce i tak dalej. A nie będziesz miał żadnych kłopotów. W odpowiedniej chwili dam ci do ręki pocisk i zginiesz. Lepiej niż w czarnej godzinie, z pogardą dla siebie, z jakąś marną, obłudną, z trudem wykoncypowaną ad hoc filozof ją, gdzieś tam w marnym hoteliku... A tymczasem możesz i zwarjować...
Kamil zerwał się i spojrzał z nienawiścią:
— Czemuś jej od tego nie obronił, czemuś jej nie dał pięknej śmierci?
— Bo nie było można...
— Zadręczyłeś ją!
— Gadasz głupstwa — z tego żalu.
— Nic ci do mojego żalu...
— Dobrze. Do widzenia! Pomyśl rozumnie i spokojnie o tym wszystkim. Kiedyż się zobaczymy?
Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/268
Ta strona została przepisana.