Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/270

Ta strona została przepisana.

fantastycznie i pokrajane jak na witraże, na tle blado-błękitnego zimowego nieba. Od wczesnego ranka wpatrywała się w ten obraz nie nasyconą, duszą, — tam bowiem narysowała się nareszcie jedyna i ostatnia jej prawda, na którą, napróżno czekała przez całe życie. Zapomniane zostały wszystkie męki i trudy krwawego myślenia o rzeczach niepojętych. Znikały majątki, poczwary, złudy! Porozkręcały się zaciśnięte węzły zagadek, jasne i zrozumiałe stało się wszystko — praca skończona... oto dokonane niezmierne zadanie, jakiego nie podjął jeszcze żaden żywy człowiek.
— Teraz jest szczęście! Teraz jest rozkosz! Uwielbiające, rozkochane oczy modliły się do cudu. Tam był cały jej świat. Tam ona już nazawsze pozostanie...
Nie bała się już niczego. Ani nocy i snów, ani dnia, pełnego morderczych zjaw. Nie będzie jut straszliwych obudzeń — kiedy przez sekundę czuła się przeniesioną w innego, strasznie znajomego człowieka i skazaną na myślenie o tym. Okropne było to codzienne wydzieranie się ze siebie samej — było nie do przeżycia okrutne — pewne jasne, jak błyskawica, wspomnienie...
Nie będzie tego juz nigdy. O, jakże dobrze!...
Zaciąga się wszystko mgłą, a ona pływa, płynie, unosi się lekko, opada lekko i nigdy, już nigdy nie dotknie żadnych obmierzłości, które umarły, zapadły się w nicoś razem ze wszystkiemi ludżmi, z całym światem. Rozkosznie być samej — rozkosznie, kiedy nic nie grozi! Do siebie samej