Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/274

Ta strona została przepisana.

— Przyjdź, stan tu przy mnie, ja tak proszę, tak proszę...
Łzy w oczach. Krzywdzą ją. Czemuż ją krzywdzą? Kama odwraca się do ściany i płacze. Ciężka jej krzywda i nieutulony jest jej żal.
Potoki łez — cichy jest jej płacz, jak u wystraszonego dziecka, ukaranego niesprawiedliwie, zostawionego w samotności, w strasznym, obcym pustym pokoju.
We drzwiach staje stary doktór i coś długo mówi do niej głosem wesołym, uśmiechając się poczciwie.
... A za nim, a za nim. Za jego plecami ukazuje się straszliwe widmo.
Trzęsie nią zimny dreszcz, jest obezwładniona. Nie ma sił zawołać o ratunek, nie ma sił przymknąć oczu, żeby nie widzieć...
Patrzy szeroko rozwartemi błędnemi oczami. Musi patrzeć. Widmo przestępuje próg. Nic nie widzi, tylko jego okropne spojrzenie — od tych oczu nie może się oderwać. Kama zbiera wszystkie siły. Wydobywa się, jak z pod niezmiernej skały, która ją przywaliła bez miłosierdzia. Pręży się jej ciało, pęka od mocowania pierś. Ach! Aaach!!!
Nieludzki, obłąkany krzyk. Z głową zakrywa się kołdrą. Białe ramię wysuwa się, zagarnia poduszkę, opasuje ją konwulsyjnie i przyciska do twarzy z całej siły.
Leon zbliżył się do łóżka i na jej białych, obnażonych stopach zło tył trzymany w ręku gruby pęk gałązek mimozy.