Wyszedł cicho, na palcach, nie patrząc na doktora, który spoglądał na niego z wyrzutem.
Na stopach Kamy leżały w świetnym przepychu gałęzie kwiatu mimozy. Spoczęły, jak u nóg męczennicy, zadręczonej nareszcie na śmierć przez ludzi i już wyzwolonej na wieki. Żywy, mocny zapach, pełen rozkoszy i upojenia, okrył jak całunem jej umarłe ciało.
Wuj Weszyckiego zaczął się niepokoić koło wieczora, a o północy już był pewien, ze się stało jakieś nieszczęście. Wielkie było jego strapienie.
Urządziłem go. A tom go urządził! — powtarzał ustawicznie, chodząc w kółko po swojej stancyjce i nadsłuchując na każdy dźwięk dzwonka w bramie. Położył się, ale nie mógł zmrużyć oka. Dopiero nad ranem usnął. Obudziło go dobijanie się do drzwi sklepu. Stary zerwał się i dopiero w tej chwili przyszło mu do głowy, że należało się spodziewać rewizji. Rewizji się nie bał, ale miłą mu ona też nie była. Odważnie zerwał się i otworzył drzwi od ulicy.
Ale dobijał się tylko chłopak od piekarza, jak zawsze o godzinie piątej rano. Dzień minął staremu na ponurych rozmyślaniach i gorzkich wyrzutach sumienia.
Mogli go zabrać z ulicy, jak biorą codzień tylu niewiadomo zaco. Mógł się wsypać u tych ludzi partyjnych, do których mu pokazałem drogę.